Nie pamiĘtam, kiedy po raz pierwszy i gdzie zobaczyłem
zdjęcie Icchaka Cukiermana, legendarnego przywódcy oporu w warszawskim
getcie, chyba było to około dziesięciu lat temu. Pamiętam
natomiast moje wrażenie. Twarz, czupryna, spojrzenie, postawa
nasuwały przypuszczenie, że ja go już widziałem i to nie na
fotografii. Wrażenie wrażeniem, ale nie potrafiłem sobie
uzmysłowić kiedy i w jakich okolicznościach to było.
Cukierman pochodził z Wilna, działał w Warszawie, ja zaś
pochodzę z zachodu Polski, z Konina
a wojnę spędziłem w ZSSR.
Czy aby nie padam ofiarą urojenia, częstego u ludzi ocalałych z
Zagłady, próbujących sztukować przerwane nici pokrewieństwa
i znajomości, doświadczyłem tego kilkakrotnie.
A
jednak… Gdy dotarły do mnie
wspomnienia Cukiermana i zaczęłem je czytać, strona po stronie,
wrażenie potwierdziło się. Cukierman pisze, że w 1935.
przebywał w moim mieście Koninie, gdzie spędziłem 16 lat
mojego przedwojennego życia. Jasne, poznałem go tam i wówczas.
Było
to tak: bodajże w 1934. w Koninie powstała "hachszara",
zgrupowanie młodych ludzi z młodzieżowej organizacji Hechaluc,
pragnących wyjechać do Palestyny by tam wstąpić do kibuców,
hachszara miała ich do tego przygotować. Mieściła się
na ulicy Kolskiej. Uczestnicy pochodzili z poza Konina, o ile dobrze
pamiętam, wyłącznie z wschodu państwa. Zaprzyjaźniona
kibuczniczka Bajla była np. córką aptekarzy z Równego. Skład
był zmienny, młodzi ludzie dołączali lub
wyjeżdżali, zawsze więc przebywało tam około
dziesiątka chłopców i dziewcząt. Żywili kult pracy
fizycznej, ale wymarzonej pracy nie było, w miasteczku panowało
duże bezrobocie i dotkliwa bieda. Nie mając zatrudnienia,
odmawiając przyjęcia pomocy od rodzin, kandydaci na kibucników z reguły
niedojadali, a czasem wręcz głodowali.
Często
do nich zachodziłem, sam lub z rodzicami czy kolegami. Fascynowała
ich ideowość i wyrzeczenie się ambicji. Wiedziałem -
wówczas dwunastoletni - że ja bym tak nie potrafił,
poświęcić wszystkiego w imię wówczas abstrakcyjnej idei
państwa żydowskiego. Widziano nas chętnie, pamiętam,
że dużo czasu spędziłem tam nad deską szachową -
byłem dzieckiem, ale grałem nieźle i nie bałem się
starszych ode mnie przeciwników.
Nie
pamiętam już większości wówczas poznanych twarzy,
minęło 70 lat, ale pomijając już wymienioną
Bajlę, zapamiętałem
jednego chłopca. Icyk był znacznie wyższy od innych, był
też od nich głośniejszy. Do dziś dźwięczy mi w
uszach piosenka w jydisz, chyba tam ułożona, śpiewana na
nutę "bałałajki". O tym, że w poniedziałek i
wtorek tłuczą kamienie na budowie szosy, resztę tygodnia
bolą ich kości.
Formalnie
hachszara nie miała kierownika, takie były założenia, ale
widać było, że Icyk odgrywa tam szczególną, choć
nieformalną rolę. W każdej chyba sprawie pozostali zwracali
się do niego, pytając co sądzi i jak postąpić. Icyka -
teraz wiem, że nosił nazwisko Cukierman - zapamiętałem jako przywódcę, takiego, który zawsze w
sposób niekwestionowany wysuwa się na czoło.
O
Koninie Culierman nie napisał wiele, ledwo dostrzegalne wzmianki. Nawet
się zirytowałem przeczytawszy,
że w Koninie działała do wojny prężna
organizacja Haszomer Hacair. Znałem wszystkie powiązania, ale ta organizacja
jednak tu w ogóle nie istniała. Owszem, w pobliskim Kaliszu, ale nie u nas. Czytając angielskie wydanie jednak
zorientowałem się, że Cukiermana nie zawiodła
pamięć, to tłumaczka popełniła błąd - Cukierman pisze bowiem wyraźnie o
Hechalucu, rzeczywiście bardzo rozbudowanym, wręcz dominującym w
życiu publicznym Żydów Konina..
Cukierman
pisze z lekką ironią o swoistym, gdzieindziej przezeń nie
napotkanym dialekcie języka żydowskiego. Coś było na
rzeczy, choć jidisz w Koninie nie różnił się zbytnio od
języka używanego w zachodniej połaci Polski, w pobliskim
Kaliszu, czy niedalekiej ¸odzi. Dla nas egzotyczny,ba, nawet zabawny, był natomiast żydowski w wydaniu
Cukiermana i jego kolegów z Kolskiej,
wcześniej nie zetknęłem z wymową t.zw. "litwaków".
To
są jednak drobiazgi, po Zagładzie, a również po zaniku
języka jidisz, nieaktualne, przebrzmiałe, wygasłe. A
zapamiętałem wysokiego, przystojnego, dziarskiego Cukiermana nie z racji wymowy, z którą później
się otrzaskałem, ale w związku ze szczególnym wydarzeniem.
Warto
o tym skreślić parę słów. Jak wiadomo, tuż po
śmierci marsz. Piłsudskiego (maj 1935) nastąpiło
ożywienie Stronnictwa Narodowego, czującego "ducha epoki"
płynącego z Niemiec. Miejscowa organizacja SN,
dotychczas niemrawa, zaczęła dziarsko poczynać. W miasteczku
zaczęto mówić o szykującym się pogromie. Tego nam tylko było
potrzeba… Nie dość było biedy, braku pracy, dyskryminacji,
trzeba było jeszcze i pogromu…
I
wtedy zaczęło się coś dziać wśród na ogół
zastrachanych Żydów. Ulicami Konina przemaszował kilkakrotnie
oddział młodych Żydów, haluców i członków Hachszary.
Było ich niewielu, chyba sześć czwórek, nieco ponad 20 osób.
Każdy miał na ramieniu łom, siekierę, a przynajmniej
łopatę lub drąg. Maszerowali składnie i donośnie
śpiewali - i to pamiętam - pieśń żydowskiej
organizacji sportowej "Hapoel" - przemarsz był pokazem na
codzień niezbyt aktywnej organizacji. Wówczas, w 1935 roku znałem
chyba wszystkich uczestników tej manifestacji, ale po latach w pamięci
zostali tylko dwaj, Icchak Cukierman na prawym skrzydle pierwszej czwórki i
Motek Mysz, też w pierwszej czwórce. (O Motku nie piszę, zrobił
to możliwie wyczerpująco Theo Richmond, o którym za chwilę).
Rwałem się, by dołączyć się do pochodu, ale
rodzice mnie powstrzymali. "Mało ostatnio rozrabiałeś?"
powiedzieli przytomnie.
Pogromu
nie było, choć w niektórych przekazach figuruje jako coś
spełnionego. Może odniósł skutek ów wieczorny, bojowy przemarsz,
który przekonał gorliwych
"narodowców", że będą mieli do czynienia z
pewnymi trudnościami.
Odbył
się natomiast inny pogrom. Urażony brakiem szacunku
"narodowców" dla pamięci Marszałka komendant garnizonu,
ppłk Fijałkowski,, delegował oddział miejscowej szkoły
podoficerskiej. Młodzi adepci wojskowości ochoczo zdemolowali lokal
Stronnictwa Narodowego, mieszczący się w parterowym budynku przy
ulicy Zielonej. Nigdy się nie dowiemy, czy zacnym oficerem kierowało
rzeczywiste oburzenie za brak czci dla Zmarłego, czy też
chęć zapobieżenia rozruchom. Nie wiemy też, czy
działał na własną rękę czy w porozumieniu z innymi
władzami.
Wiedza
o Cukiermanie i konińskim epizodzie jego życia dotarła do mnie
zbyt późno. W 1974 roku, gdy byłem w Izraelu, jeszcze żył i
wiele mogliśmy sobie opowiedzieć. Namawiano mnie wtedy, bym
odwiedził kibuc Lochemej Hagetaot, przezeń założony, ale
spotykałem wówczas tylu krewnych, że nie miałem czasu na dodatkową
eskapadę. Dziś Icchak nie żyje. Wielu historyków zaczyna
przegląd codziennej prasy od nekrologów, by zobaczyć, jak historia im
ucieka. Mnie historia umiera wielokrotnie.
* * *
Do pamiĘtników Cukiermana siĘgnĄŁem nie ze
względu na ich autora. Szukałem. Od lat zbieram jakie tylko można napotkać
wzmianki dwóch osobach, pochodzących z
Konina, a które odegrały znaczącą rolę w Powstaniu w
Getcie w Warszawie.
Jedna
z nich to dr Michał Strykowski, przywódca Żydowskiego Związku
Wojskowego (ŻZW), prawicowego, "rewizjonistycznego" ugrupowania
powstańczego, skupionego w budynku na ulicy Muranowskiej 7. O Strykowskim
słyszałem od dawna i pamiętam, że za każdym razem
zastanawiałem się, czy to nie aby jeden ze Strykowskich z Konina, z
ulicy 3-go maja, ze sklepu z żelazem. Pytanie długi czas
pozostawało bez odpowiedzi, bo o ludziach ŻZW wiadomo jeszcze mniej
niż o innych powstańcach żydowskich. Odpowiedź była
bliższa niż przypuszczałem. Theo Richmond, pisarz, autor
monografii Konin dotarł do mieszkającego w Izraelu Natana
Strykowskiego, brata Michała. Natan spędził wojnę w ZSSR,
ale potwierdził, to jego brat Michał był w Powstaniu w Getcie.
Mimochodem Natan wyjaśnił,
że brat był lekarzem weterynarii, a nie, jak podają opracowania,
lekarzem medecyny.
Przypominam
sobie Michała Strykowskiego. Pamiętam, że widywałem go
sporadycznie. Był. średniego wzrostu, szatyn, bez wyraźnych
cech, określanych jako "żydowskie", kilkanaście lat
ode mnie starszy. Nie stykałem się z nim towarzysko, choć dobrze
znałem jego ojca i jego brata, Natana, starego wówczas kawalera,
również o kilkanaście lat ode mnie starszego.
O
Strykowskich. Mieszkali we własnym domu przy 3-go maja, niedaleko
magistratu. Ojciec miał dawniej sklep z żelazem, czyli gwoździe,
śruby, nity, blachy, proste narzędzia i td. Matka od dawna nie
żyła, ojciec - jak długo pamiętam - był wdowcem.
Dał dzieciom wykształcenie, ale zrujnował się, dom był
hipotecznie zadłużony a sklep przejął dawny subiekt
Strykowskich.
(Z
tym wykształceniem były duże kłopoty. Pomijam antysemityzm
na uczelniach, kastety, pałki, żyletki, ten temat ma dużą,
przejmująco smutną literaturę. Chodzi mi o zagadnienie
prozaiczne. Wykształenie kosztowało. Czesne na uniwersytecie
wynosiło 550 złotych, duży wydatek. A przecież trzeba
było jeść, wdziać coś na siebie, gdzieś, no nie
powiem, mieszkać, ale mieć kąt do spania. Młodzi ludzie
kombinowali. Absolewent trzech fakultetów, utalentowany historyk dr Michał
Ajzen (Hanecki) był księgowym w kilku małych firmach, Jankiel
Jurkiewicz utrzymywał się z korepetycji, podobnie Hanka Nasielska,
drowi Kawie pomagała rodzina żony, Lewenbergowie. I tak dalej. Na
pewno więc stary Strykowski zrujnował się na studia synów, ale
wątpię, by i tego wystarczyło, chyba musieli kombinować, by
związać koniec z końcem.
I
jeszcze jedno: nie wiem, gdzie studiował Michał Strykowski. W późnych
latach 30-ych na weterynarii warszawskiej panował numerus nullus,
wydział ten był "Judenrein" - profesor anatomii, nie
pamiętam nazwiska, lojalnie uprzedzał kandydatów, że żaden
Żyd nie zda u niego egzaminu).
Natan
- a dla mnie Natek - ukończył prawo w Warszawie, ale nie
pracował w zawodzie. Nie było go stać na aplikanturę, a do
służby państwowej czy samorządowej Żydów nie
przyjmowano. W Koninie nie było urzędników-Żydów (wyjątkiem
były 2 nauczycielki w żydowskiej szkole). Natek zarabiał na
życie jako subiekt w sklepie dawniej należącym do jego ojca.
Odważanie
gwoździ nie zaspokajało jego potrzeby działania. W dni
powszednie między 12-ą a 14-ą stał za okratowanym okienkiem
w - pożal się Boże - żydowskim banku spółdzielczym na
Zamkowej 3, a wieczorem po 19-ej urzędował w żydowskiej
bibliotece społecznej. Zdarzało się, że rano kupowałem
u niego pół kilo gwoździ tapicerskich, później, w
zastępstwie ojca wykupywałem weksel w banku, a wieczorami spotykałem
go w bibliotece. Sporządzał katalog, doradzał czytelnikom,
kompletował księgozbiór.
Żydowska
biblioteka w Koninie, nasza duma, liczyła 10 tysięcy tomów,
głównie w języku polskim, ale i w żydowskim, a również
nieco hebrajskich. Była też najpowszechniejszą
żydowską organizacją - do
biblioteki należało 200 członków, co trzecia żydowska rodzina. Nie
miała żadnych subwencji, utrzymywała się z groszowych
składek członkowskich, a jednak miała doskonały zestaw
beletrystyki aktualizowanej z dużym poczuciem smaku.
Książki
były drogie, a trzeba było i opłacić komorne, opał
i oświetlenie. Z miejscowych
księgarni Kuli czy Wesołka, proponujących głównie
katolickie dewocjonalia, pożytku nie było, książki kupowano
w Warszawie. Rozwiązanie było proste. Brat Natka, właśnie
ów Michał Strykowski kupował książki na przecenach. Po
latach nie mogę oprzeć się zdumieniu, gdy przypominam sobie z
jakim smakiem kompletował księgozbiór. Dzięki jego wrażliwości
i wiedzy mieliśmy w Koninie nowości literatury polskiej jak i
tłumaczenia z francuskiego, niemieckiego, angielskiego. Co ciekawe: bez
ideologicznych uprzedzeń. Bo nawet mieliśmy publikacje Celiné’a i
Nowaczyńskiego, jak wiadomo - wrogie Żydom.
Wracając
do Natka: praca w sklepie była dlań źródłem utrzymania,
pozostałe zajęcia były honorowe - Natek był
społecznikiem z urodzenia i takim, pisze Richmond, do końca
życia pozostał. I żeby nie zapomnieć: był
przywódcą miejscowych rewizjonistów i z tego tytułu czasem widziałem
go w bojowym, brązowym uniformie. W istocie rzeczy w społecznikowskim
zapale nie wiele różnił się od miejscowych działaczy
chalucowych czy bundowców. Podziały, przznajmniej w moim mieście,
były w dużej mierze towarzysko-klubowe. Rewizjoniści z zasady
byli wykształceni, należeli do patrycjatu i często tak akulturowani,
że tylko po przesadnie dobrej polszczyźnie można była
dostrzec ich żydowskość. Chaluce wywodzili się z plebsu
bądź udawali plebejskość i byli bardziej zakotwiczeni w
kulturze żydowskiej.
Najwięcej
konwersowałem z Natkiem w 1938 roku, gdy już byłem podrostkiem a
dr Michał Ajzen zorganizował kurs księgowości dla
miejscowych inteligentów, do których i mnie łaskawie zaliczono. Na kursie dużo skorzystałem, ale chyba
Natkowi nie bardzo był potrzebny, Ale owszem, równie starannie jak inni
wypełniał ćwiczebne arkusze podwójnej księgowości i
"amerykanki".
Natek
- jak piszę - wojnę przebył w ZSSR a po wojnie wyjechał do
Izraela, gdzie pracował w urzędzie celnym i przewodniczył w
konińskim ziomkowstwie jak długo tam istniało. Zmarł, nim
zdążyłem się zorientować, kto kryje się pod
dziwnym dla mnie nazwiskiem Ahikam.
Michał,
Natek. Obaj byli równie wytworem jak i kwiatem miasteczka, każdy godny
jest monografii. Przecież na temat tego społeczeństwa
krąży tyle uproszczeń, mitów i kłamstw! Nic o nich chyba
nie powstanie. čródła zostały zniszczone, tak jak i ludzie, nie
zachowały się żadne archiwa bujnego kwiatu organizacji
żydowskich. Nie ma też tych, którzy
mogliby o nich sensownie napisać. Kamienie rzucone nawet nie na
szaniec, ale po prostu w wodę. Oto dlaczego się rozpisałem.
* * *
Bardziej jeszcze intryguje mnie osoba, by wręcz nie
powiedzieć postać, urodzonej i wyrosłej w Koninie Frani Beatus.
Jest pamiętana, ale nieznana. Wspominają ją niemal wszystkie
opracowania Powstania w Getcie Warszawskim, ale mało kto ją
widział, a ci, co wówczas znali, chyba już nie żyją.
O
Frani zachowały się skąpe wzmianki. Niemal wszystko, co o niej wiadomo pochodzi od Cukiermana.
Bojownicy Getta byli ludźmi fascynującymi, ale Frania nawet w tym
gronie wyróżniała się, Cukierman o mało kim pisze z takim
sentymentem, jak o Frani, był nią oczarowany. Oto skrót jego notatek:
Miała "może 16 czy 17 lat". (W rzeczywistości, jak
piszę dalej. była o dwa lata starsza). Po wysiedleniu Żydów z
Konina znalazła się w Ostrowcu świętokrzyskim, gdzie
przyłączyła się do organizacji młodzieży
syjonistycznej "Dror". Wstąpiła również do tamtejszej
grupy Żydowskiej Organizacji Bojowej. Grupa nie miała broni,
była skazana na bezczynność. Przeniesiono ją do
Warszawy.
(Odnotujmy,
że źródła jakimi dysponuję, informują o ostrowieckiej
ŻOB jedynie przy wzmiankach o Frani. Nie wiem więc, kto do grupy
należał, czy tylko młodzi ludzie z Ostrowca, czy też z
innych miejscowości, tak jak Frania stłoczonych tu przez Niemców. Nie
wiemy nawet, czy jej członkowie walczyli w Powstaniu i jak potoczyły
się ich losy. Widocznie dużej roli nie odegrali, ale są to tylko
przypuszczenia. Nie wykluczam, że po prostu, jako przybysze, byli nieznani
autorom relacji o ŻOB i Powstaniu).
Frania
dotara do Warszawy- odnotowała Anka Grupińska - 11 października
1942. Wracała jednak do Ostrowca kilkakrotnie, by
wywieść do Warszawy bojowców. "Niska, pyzata, hoża,
wiejska dziewczyna z grubym lnianym warkoczem. Wygladala bardzo młodo, na
nie więcej niz 14 lat. Dobrze mowila po polsku" (co w Koninie
było jeśli nie powszechne, to przynajmniej częste). I byla
odważna. Te walory spowodowały, że na początku 1943
wysłano ją na "aryjską stronę", jako
łączniczkę między gettem a światem zewnętrznym.
"Pragnąc wyglądać doroślej Frania chodziła na
wysokich obcasach i nosiła poważną damską torebkę. Nie
mogłem nie uśmiechnąć (podczas spotkania 13 kwietnia
1943) się na jej widok. Byłem
sporo od niej starszy i miałem do niej nieco ojcowski stosunek"
(Cukierman). Frania organizowała kontakt Cukiermana z walczącym
gettem, z PPR, AL, z AK a również
żydowskimi działaczami, zamelinowanymi poza gettem.
Przeprowadzała ludzi w obie strony, organizowała kryjówki,
przenosiła pocztę. "Odbierała nocne telefony z getta i rano
biegła do Antka, by mu przekazać informacje" (Grupińska).
Żyła i działała w ciężkim stresie.
Po
wybuchu Powstania 19 kwietnia 1943, świadoma nadciągającej
rzezi, Frania się załamała. Cukierman sądzi, że
były również powody osobiste: "… miała chłopaka (w Ostrowcu),
nazywał się Dawid Szulman. Frania nie wiedziała, czy Dawid
żyje, czy zginął. (…) Możliwe jednak, że mylę go
z kimś innym". Do tego "innego" wrócę dalej.
Po
tym załamaniu Frania się otrząsnęła, na tyle, by
nadal działać. Trwało to niespełna trzy tygodnie. "10
maja - pisze Cukierman - miałem spotkać się ze swoją
główną łączniczką, Franią Beatus, ale nie
zjawiła się na spotkanie". Okazało się, że
zostawiła list i rozliczenie powierzonych jej pieniędzy.
Napisała, że po uratowaniu ludzi, czyli wyprowadzeniu resztek
powstanców z getta, gdy spełniła już swą misję,
postanowiła popełnić samobójstwo. Nie wiadomo jak to
zrobiła, ciała jej nie znaleziono, zresztą, w warunkach
okupacyjnych poszukiwania byłyby
absurdalne. (Zainteresowany czytelnik znajdzie jeszcze nieco szczegółów u
Cukiermana, tu pomijam je dla przejrzystości wykładu).
* * *
Starałem się przypomnieć Franię i ulokować na planie miejscowości. Miałem dwóch
przyjaciół Beatusów, moich równolatków, ale ci nie mieli żadnej
siostry. Szukałem więc dalej. Sięgnęłem do wydanej w
1968. w Izraelu Sefer kechilot Konin. Okazało się, że w
mieście było 9 rodzin Beatusów, wymordowanych przez Niemców. Wykaz
rodzin bez imion, bez adresów, nie dawał możliwości
identyfikacyjnej. A autorzy książki - zdaje się - o Frani nie
wiedzieli, działała poza konińską
społecznością. Nie wiele
wiedział o niej znawca żydowskiego Konina, mój przyjaciel Theo
Richmond (Uporczywe Echo. Sztetl Konin. Poszukiwania. Poznań 2001),
odnotował tylko przekaz Cukiermana. Szukałem dalej. W izraelskim
instytucie Yad Vashem nie znaleziono o
niej niczego, czego bym już nie wiedział, nic nie dowiedziałem się też o
ostrowieckiej ŻOB.
Na
dobre zidentyfikowałem Franię, gdy przeczytałem, że jej
rodzice mieli w Koninie mydlarnię. Nie, nie chodzi o wytwórnię
mydła, takiej w Koninie od lat nie było, był natomiast duży
sklep spożywczy Beatusów przy placu Zamkowym, specjalizujący się
w mydle, właśnie do nich posyłano mnie, bym kupił ten artykuł
do prania lub higieny. Beatusowie mieli duży asortyment, u nich można
było kupić Schicht z jeleniem,
proszek Persil, ewentualnie płatki mydlane do wełny. I ceny mieli o
jakieś grosze niższe. Sklep był swego rodzaju hurtownią dla sklepów spożywczych.
Przypomniałem
sobie rodzinę. Rodziców pamiętam niezbyt wyraśnie, widocznie
rzadko się z nimi kontaktowałem. Natomiast mam wyraśnie przed
oczyma jej braci, stojących za kontuarem (a raczej kontuarami) sklepu.
Dwudziestoletni, nie wiele więc starsi ode mnie. Było ich trzech,
średniego wzrostu, zgrabni, szatyni. Jak i Frania nie mieli cech
określanych jako semickie. Rzeczowi, małomówni. Rodzina chasydzka,
ale bez ostentacji. Bracia uczęszczali nie do chasydskiej bóżnicy,
ale na Ogrodową, gdzie zbierali się członkowie młodochasydskich
organizacji, ostrzyżeni, bez jedwabnych chałatów, bród, pejsów.
Mówili dobrą polszczyzną, nie stanowiąc - powtarzam - wyjątku w miasteczku.
Oto najważniejsze wiadomości o
Frani. Z metryki wynika, że urodziła się 10 stycznia 1925.,
czyli miała w 1943 roku nie czternaście a osiemnaście lat.
Rodzicami byli Mojżesz Beatus i Tauba z domu Binsztok. (Rzeczywiście,
sklep i mieszkanie Beatusów mieściły się w domu Binsztoków). Jej
metrykalne imię to Frymeta, ale w
gimnazjum konińskim, gdzie została w 1937. przyjęta do 1
klasy figurowała jako Fryneta. Do wojny więc skończyła dwie
klasy. Została z Konina, jak większość Żydów,
deportowana przez Niemców w październiku 1939. do Ostrowca
Âwiętokrzyskiego.
Frania
tkwi w zakamarkach pamięci nieco inaczej niż opisana przez
Cukiermana. Widziałem ją po raz ostatni w 1939., Cukierman pisze o
niej znał ją w1943, cztery lata w życiu dziewczyny to dużo,
zwłaszcza w czas wojny i Zagłady. A więc nie pyzata, ale drobna,
szczupła Frynka. Zawsze - dobrze pamiętam - z przekornym
uśmiechem na twarzy. Była dowcipna ale nie pamiętam by była
złośliwa. Na jasnej buzi kilka piegów. Ostatnimi laty odziana w
granatowy szkolny mundurek z niebieską tarczą na lewym ramieniu
sprawiała wrażenie wzorowej uczennicy. Mimo niewielkiej różnicy
wieku nie należała do grona moich kolegów i koleżanek. Może
dlatego, że była młodsza, ale jakąś rolę
miało i to, że uczyła się, ja zaś tkwiłem w
środowisku pozbawionych szans, nawpół bezrobotnych obiboków.
Rodzina
dziewczynki była zamożna, stać ją było na gimnazjum. Czesne i tu wynosiło 550
złotych, wydatek skutecznie hamujący
żydowskie i nie-żydowskie dążenia do oświaty i
emancypacji. Ponieważ te liczby mało są już
zrozumiałe, to dodam, że woźny magistracki zarabiał 50
zł.. miesięcznie, a funkcjonariusz Kasy Skarbowej złotych 90. O
ile jednak Polacy, zwłaszcza urzędnicy korzystali z ulg, to
Żydom ich nie przyznawano. Wysokość czesnego była tak
ustalona, by hamować żydowski pęd do oświaty.
Wracając
do Beatusów, to zaznaczmy, że posyłanie dziewczynki do gimnazjum, i
to polskiego, świadczyło o wyłamywaniu się z chasydyzmu
wrogiego świeckiej nauce. Przypominam, że Frania w czasie wojny
wstąpiła do socjalistycznego, świeckiego Droru.
I
jeszcze jedno. Strykowscy i Beatusowie co prawda mieszkali przy różnych
ulicach, ale ich domy były
połączone wspólnym podwórzem. Na pewno w Koninie wiedzieli o sobie.
Wątpię, by spotkali się w warszawskim getcie. Tu podziały -
jak wyżej piszę - klubowe spowodowały niemożność
znalezienia wspólnego języka. "Różnić się - pisze
Cukierman - to my potrafiliśmy". I rzeczywiście!
* * *
Jak piszĘ
;, po upadku Powstania Frania nie wytrzymała
beznadziejnej sytuacji. 10 maja 1943 odebrała sobie życie. Nie ona
jedna, jej samobójstwo było dwa dni wcześniej (8 maja) poprzedzone
takim samym aktem dowództwa Powstania, z
Mordechajem Anielewiczem na czele. Gdy wszyscy dokoła zginęli,
żyć nie było warto. Zresztą, nawet przy najlepszym
"wyglądzie", nawet z najlepszymi papierami, życie wcale nie
było pewne, śmierć czyhała na każdym kroku. (Nawiasem
mówiąc, nie wiemy, czy w chwili samobójstwa rodzina jej jeszcze
żyła, zwłaszcza bracia, czy Frania nie była już
samotnym kikutem dawnej rodziny. Co też ważne, a o czym źródła
milczą).
Skoro
działanie jest bezskuteczne, a śmierć jest nieunikniona, to
upieranie się przy życiu staje się bezsensowne. Gdy nie starcza
woli życia, to czy nie mądrzej samemu wybrać śmierci czas i
formę? W tym czasie dla wielu, Żydów i Polaków, tabletka
niezwietrzałego cjanku potasu miała ogromną, czasem nawet
największą wartość, pozwalała decydować o
własnym życiu i śmierci. Co w owym czasie i owych warunkach
było może nawet największym luksusem
Gdy
Powstanie upadło, pozostawała walka o przeżycie, a to widocznie
było zbyt małą stawką dla Frani. Próbuję wczuć
się w jej tok myślenia, przychodzi mi to łatwo, w owym czasie były to myśli i
odczucia bliskie wielu ludziom.
Wgłebiając
się w to, co potrafiłem zebrać o dziewczynie, zwróciłem
uwagę na kilka szczegółów. Cukierman pisze, że załamanie
się nerwowe Frani i jej samobójstwo miało również osobistą przyczynę. Przypominam:
"Frania miała chłopaka, nazywał się Dawid Szulman.
Frania nie wiedziała, czy Dawid zginął, czy żyje. Dawid
pochodził z Ostrowca i miał chyba obce obywatelstwo, ale spalił
swe dokumenty, przyłączył się do ŻOB-u i odmówił
opuszczenia getta". O chłopaku
pisze również Grupińska, podaje nieco innych danych o nim:
"Dawid mieszkał w Warszawie. Tuż przed wojną
zaczął się uczyć zawodu w ostrowieckim kibucu (…) Zdaje
się, że był tym chłopakiem, na którego czekała Frania
za murami getta. Zginął w czasie powstania, miał 18 lat".
Czyżby Szulman opuścić
Ostrowiec i dołączył do Powstania?
Frani
wyczekiwanie zaczęło mi się nieco inaczej kojarzyć. W
getcie ostrowieckim znajdowali się bliscy mi ludzie. Znalazli się tam
wszyscy moi konińscy krewni - żaden z nich nie ocalał. W getcie
tam znaleźli się również przyjaciele i koledzy mojego
dzieciństwa, nikt z nich też
nie uszedł z życiem.
Sam
byłem poza Zagładą, wróciłem do Polski jesienią 1944.
Po wojnie szukałem bliskich i ich śladów. W grudniu 1945 w ¸odzi
spotkałem Józefa Hampla, ojca Srulka, mego najbliższego przyjaciela
zamordowanego dzieciństwa. Długa, tragiczna rozmowa. Cała
rodzina Hamplów była deportowana do Ostrowca. Hamplowie byli ’bundowcami’,
należeli do partii socjalistycznej, wyznającej dogmat Polski jako
kraju ojczystego. Srulek przed wojną był działaczem ’Cukunftu’,
młodzieżowej organizacji Bundu. W Ostrowcu prostolinijny,
odważny Srulek konspirował, ale nie zwierzał się rodzinie
ze swoich powiązań a Hampel nie ich dociekał. A może
wiedział i mógłby mi coś powiedzieć, tylko że ja,
przytłoczony tragedią bezradnego ojca i swoją własną,
nie potrafiłem go zapytać o te, teraz dla mnie ważne sprawy.
Hampel opowiadał mi wówczas o losach wielu rodzin, o Beatusach nie wspomniał.
Opowiadał
mi głównie o rodzinie i przede wszystkim o Srulku. Na Wielkanoc 1943 do
Ostrowca dotarła wieść o wybuchu Powstania w Getcie Warszawskim
Srulek zakomunikował ojcu, że wyrusza, by wziąć w nim
udział.
– Musisz?
– Tato,
ja muszę.
Pamiętam
jak dziś każde, wówczas wypowiedziane słowo Hampla. Stary
działacz nie miał wątpliwości. Schował głowę
w dłonie:
– Jeśli musisz, to idź, ja ciebie
rozumiem!
Hampel
opowiedział mi jeszcze to, że
Srulek miał rewolwer czy pistolet i wziął go ze sobą
w drogę.
Nie
wiem, czy Srulek na swoją wojnę z Hitlerem wyruszył sam, czy
w towarzystwie - to, że
należał do ostrowieckiego ŻOB-u nie ulega dla mnie
wątpliwości, ŻOB skupiał bundowców i lewicę
syjonistów. Wyruszył współnie albo w porozumieniu z Dawidem Szulmanem? Sądząc ze
szczupłych wzmianek Dawid już wcześniej był w Warszawie. Do
Powstania Srulek nie dotarł. Jak i gdzie zginął Dawid?. Srulek
zginął gdzieś po drodze, świadomie idący na stracenie
bojownik. Tak jak żołnierze Getta. Złapali go Niemcy na stacji w Ostrowcu, w pociągu, w Warszawie? A może zauważyli go
szmalcownicy i wydali Niemcom? W odróżnieniu od Frani i Beatusów mój
przyjaciel miał zdradzające go rysy semickie. Nie wiadomo,
zdołał zrobić użytek z rewolweru, czy zginął nie
oddawszy strzału.
Składając
na nowo stare, już zmurszałe cegiełki przeszłości,
fascynującej i ponurej, zastanawiam się nad
równoległością ludzkich losów. Srulek mieszkał w Koninie
nie dalej niż 30 metrów od Frani, dwa domy od placu Zamkowego. Byli
sąsiadami, znali się, to jasne! Srulek więc był jednym z
tych, na przyjazd których beznadziejnie czekała Frania. A może to on
właśnie był tym głównym oczekiwanym? Nie wiem, ale nie
wykluczam, może tak, może nie…
Rozważania
spóźnione. Czy mają jakiś sens? Nie wiem. Na pewno ludzie, o
których piszę, warci byli lepszego losu niż ten, który ich
spotkał, ale to samo można powiedzieć i o innych zamordowanych.
Oboje byli ludźmi po których Historia depcze nie pytając o sens ich
życia i poświęcenia. W tym też nie byli wyjątkowi.
Jakie ma to znaczenie to, czy Frania czekała na Dawida, czy na Srulka? I
że w ogóle na kogoś czekała? Że w ogóle żyła,
działała jakaś żydowska dziewczyna z Konina o długim
warkoczu jasnych włosów? Że
mieszkała przy placu Zamkowym, a nie, powiedzmy, na Kaliskiej? A to,
że rodzice mieli sklep a nie warsztat krawiecki? Jaką
wartość ma wspomnienie o Srulku z ulicy Targowej, tuż koło
placu Zamkowego, który chciał walczyć, ale
zginął nadaremnie, nie spełniwszy pragnienia? Przyczynek do przyczynku? Czy ma
sens upominać się o pamięć historii dla dwóch osób, skoro
zamordowano miliony? Dwie osoby, to przecież mniej niż promil promila
owych rzek rozlanej krwi... Ale dla mnie oboje są wzorem postępowania
godnego w czasach tak podłych, w jakich im przyszło żyć i
ginąć. Przecież zarówno Frania jak i Srulek mogli szukać
schronienia i przetrwania, w przypadku Frani, z jej wyglądem
słowiańskim i zaradnością przeżycie wydawało
się nawet prawdopodobne. Być może i Srulek mógłby
jakoś przetrwać okupacyjną gehennę, co - przypomnijmy -
udało się jego ojcu. Tylko że
ona i on cenili ludzką godność wyżej niż
własne życie. Czego dowiedli działaniem.
Piszę
te słowa, gdy od Zagłady minęło już 60 lat. Ludzie, o
których piszę, zniknęli jak kręgi na wodzie, Kamil Krzysztof
Baczyński już w toku Zagłady, latem 1943, zdawał sobie
sprawę, że kolejne deszcze zmywają pamięć o
zamordowanych, że jeszcze niedawno tu mieszkający polscy Żydzi
giną w już narastającej niepamięci, w najlepszym wypadku
przekształcają się w materiał poetycki czy etnograficzny.
Nie łudźmy się, tak było i jest. Nie ma przecież
nikogo, nawet w ich rodzinnym mieście, kto by pamiętał a tym
bardziej nosił w sercu osoby o których tu się rozpisuję. Nie
potrafię jednak przestać myśleć o nieznanej mi,
konińskiej rodaczce, młodziutkiej, bohaterskiej i tragicznej Frani
Beatus i moim, nie wiele od niej starszym przyjacielu, równie tragicznym i
bohaterskim Izraelu Hamplu. Nie poradzę. Oboje żyją we mnie.
Są moim szkłem bolesnym. Piszę to niezdarne wspomnienie, bo
może uda mi się w jakiś sposób ocalić pamięć o
Nich? Chcę podać dalej ich zza grobu przesłanie!
Zza
grobu? Oni przecież nawet grobu nie mają!
Korzystałem z
publikacji:
Sefer kehilot Konin. Memorial
Book KONIN. Tel-Aviv 1968
Icchak
Cukierman ”Antek”. Nadmiar pamięci.
Warszawa 2000, s. 114
Anka
Grupińska. Ciągle po kole.
Rozmowy z żołnierzami Getta Warszawskiego. Warszawa 2000
Anka
Grupińska. Miłość w getcie. Rzeczpospolita 2004.04.18
(wersja internetowa)
Theo
Richmond. Uporczywe Echo. Konin.
Poznań 2001
O
Izraelu (Srulku) Hamplu i jego rodzinie piszę obszerniej w: Moja
Atlantyda. Wyd. II. Konin 1996
Inż.
Krzysztof Rześniowiecki z Warszawy przekazał mi księgę
pamiątkową koninskiego gimnazjum z 1937, z informacją o Frynecie
Beatus.
Urzednicy
Stanu Cywilnego w Koninie odnaleźli
metrykę urodzenia Frymety Beatus wraz z danymi jej rodziców. Pomógł
mi w tym Andrzej Moś
Prof
Yaakov Lew pomagał mi w poszukiwaniach na terenie Izraela.